Polityka Polityka

Kraje nadbałtyckie stawiając na Nawalnego przegrały zakład

Źródło obrazu: radiosputnik.ria.ru
 

Kraje nadbałtyckie sparodiowały własną politykę zagraniczną, wzywając do nałożenia na Rosję sankcji z powodu zatrzymania uczestników nielegalnych demonstracji popierających lidera opozycji Aleksieja Nawalnego. Agresywna reakcja znad Bałtyku okazała się śmiesznie nieodpowiednią co do skali wydarzeń. Kraje nadbałtyckie dążyły do pełnej destabilizacji i kryzysu politycznego w Rosji, ale zamieszki 23 stycznia, ilościowo i jakościowo, zakończyły się burzą w szklance wody.     

Przez całą sobotę 23 stycznia przychylne Nawalnemu media (w tym media zachodnie, pracujące dla rosyjskiego audytorium i struktury medialne emigrantów politycznych w krajach nadbałtyckich) z uporem maniaka zastanawiały się, jaką przypisać liczbę moskiewskim protestom. Ministerstwo Spraw Wewnętrznych podało liczbę cztery tysięcy uczestników, opozycyjne media z ciężkim sercem ogłosiły dziesięć.

Kilka godzin później, zdając sobie sprawę, że 10 tysięcy „buntowników” w 12-milionowej Moskwie — to śmiech na sali, liczbę tą cudownym trafem naciągnęły do 40 tysięcy.

Następnie przyszło opamiętanie, że jeżeli kłamać, to z rozsądkiem. Przecież fotografowano i filmowano każdy metr kwadratowy w centrum Moskwy, także z powietrza; no jakie tam 40 tysięcy?

Do końca dnia kompromis z rzeczywistością osiągnął liczbę 20 000 protestujących. Jednak postęp technologiczny w fotografii i filmowaniu wideo okazał się nieubłagany i w niedzielę „prawdomówne” media przekazały informację o 15 tysiącach ludzi, którzy wyszli w Moskwie na protest przeciwko „krwawemu reżimowi”. Nie trzeba dodawać, że cała ta żonglerka liczbami „partyjnej linii” była ściśle monitorowana, rejestrowana i udostępniana każdemu chętnemu.

Niecały dzień po zakończeniu moskiewskiego protestu retoryka jego zwolenników została sprowadzona do zaskakujących wniosków, że nie była to porażka, a wręcz sukces.

Publikując takie wnioski sami udowodnili ze jednak jest odwrotnie.

Za tym przemawiają dwa argumenty.

Pierwszy – to jak na nielegalną akcję protest 23 stycznia był bez dwóch zdań masowy, natomiast błędem byłoby porównywać go z legalnymi protestami, które odbywały się 10 lat temu. Ale porównywać można nie tylko z nimi.

Zeszłego lata w 2-milionowym Mińsku przeciwko Łukaszence protestowało 5–10% ludności. W Warszawie, liczbowo bliskiej Mińsku, sprzeciwiało się zakazowi aborcji około 100 tysięcy obywateli. A w Moskwie, jak nie nakręcać cyfry, wszak wychodzi tylko jedna dziesiąta procenta moskwiczy. Ponadto we wszystkich trzech stolicach protesty były nielegalne.

Drugi zaś argument — udało się „obudzić regiony”. Częściowo to jest prawda. Mitingi w niektórych rosyjskich miastach wizualnie były bardziej przekonujące niż w Moskwie. Jednak krytycznej liczby protesty nie osiągnęły nigdzie.

Nazwanie „występu” zwolenników Nawalnego 100% porażką oznaczałoby naśladowanie ich w kłamstwie, bo pewien sukces odnieśli. Radykalna opozycja otrzymała infrastrukturę mobilizacyjną w wielu regionach Rosji, „trzon” zwolenników, gotowych do przemocy oraz zdolności do rekrutowania młodych ludzi do swoich szeregów.

Jeśli jednak porównamy zaangażowane zasoby i osiągnięty wynik, to musimy przyznać, że najpotężniejsza operacja specjalna mająca na celu pogrążenie Rosji w przedłużającym się kryzysie politycznym zakończyła się fiaskiem. 

Początkiem tej „wielkiej kampanii” było głośne „otrucie” Aleksieja Nawalnego, po którym ten „bojownik o prawdę” został już otwarcie wpisany w kontekst geopolitycznej konfrontacji pomiędzy Zachodem a Rosją.

Zaproszenie do Niemiec jako osobistego gościa Angeli Merkel, pojawienie się na arenie śmiercionośnej, ale nie zabijającej substancji „Nowiczok”, sankcje wobec Rosji, publikacja danych o śledzeniu funkcjonariuszy FSB przez amerykańskie służby specjalne.

Wszystko wskazywało na to, że Zachód postrzega Nawalnego jako kluczowy czynnik destabilizujący globalnego przeciwnika.

Kulminacja nastąpiła w ostatnich tygodniach. Powrót danej postaci do Moskwy pod dźwięki inauguracji Bidena w celu natychmiastowego zamknięcia stosunków rosyjsko-amerykańskich na tym opozycjoniście. Nieuniknione zatrzymanie na mocy prawa rosyjskiego osoby, której warunkowo zawieszono odbywanie kary i która odmówiła zgłoszenia się do służb więziennych.

A dalej — premiera filmu o „Pałacu Putina”. Rozpaczliwa agitacja Nawalnego, aby młodzież wyszła na protesty 23 stycznia. Nieuczciwe posunięcia, takie jak próba wciągnięcia dzieci do zamieszek.

Po półrocznym graniu na uczuciach społeczeństwa z potężnym przyspieszeniem końcowym, satysfakcjonujący wynik dla organizatorów operacji specjalnej zaczynał się od pary milionów na ulicach. Zamiast tego „najlepsi ludzie w kraju” próbują „nadmuchać dziurawy balon” i podkręcić masowość protestów co najmniej do stu tysięcy w 145-milionowej Rosji.

Społeczeństwo rosyjskie w minioną sobotę udowodniło po prostu porażającą odporność na technologie destabilizacji politycznej.

Co jeszcze gorzej dla autorów operacji specjalnej, nie ma sposobu, aby naprawić sytuację poprzez włączenie „Planu B”. Luka liczbowa mogłaby zostać zastąpiona „krwawym obrazkiem”. Bestialska brutalność policji, ucieczka przed nią pokrwawionych tłumów, ewentualnie — zwłoki.

Dlatego pod pałki funkcjonariuszy zwabiali dzieci – do szczególnie efektownych ujęć. W końcu siedem lat temu w Kijowie to właśnie „zwierzęce pobicie” uratowało gasnący „majdan”.

Jednak w przypadku Rosji „zwierzęce pobicie” również jest wyssane z palca. Na 100 tysięcy uczestników zamieszek (według ich szacunków!) w stu miastach miał miejsce jeden incydent z policjantem w Petersburgu, który kopnął kobietę. Incydent ten jest obecnie rozdmuchiwany za wszelką cenę, ponieważ zupełnie nie ma nic innego do rozdmuchania!

Co więcej, opozycyjni „liderzy opinii” zaprzeczają sobie, niszcząc całą mitologię ruchu protestowego. Jednocześnie mówią, że w niektórych miastach policjanci „wyraźnie nie bili protestujących”, a w innych – protestujący sami bili funkcjonariuszy. Z pierwszego wynika, że ​​„milicja jest razem z ludźmi”, z drugiego – że „ludzie mają wszystkiego dość” i są gotowi do przejęcia władzy siłą.

Główny wniosek z tych rozważań dla obserwatora ze strony: brutalnego okrucieństwa sił bezpieczeństwa wobec opozycji nie było, a przemoc często demonstrowali sami „rewolucjoniści”.

Na tym tle ogólne potępienie sobotnich wydarzeń na Zachodzie wygląda jak karykatura na własną politykę.

Na przykład państwa nadbałtyckie sparodiowały sami siebie, wzywając do wprowadzenia nowych sankcji wobec Rosji za zatrzymywanie uczestników nielegalnych wydarzeń publicznych.

Pytanie oczywiście wisi w powietrzu: dlaczego kraje nadbałtyckie nie wzywają do nałożenia sankcji na Stany Zjednoczone za zatrzymanie uczestników szturmu na Kapitol? Zginęło tam 5 osób, a policjant zabił kobietę strzałem z bliskiej odległości.

A jak z rozpędzaniem tłumu za pomocą gazu łzawiącego podczas „covidowych zamieszek” i ludzi, łamiących kwarantanny w Europie? Jak z pobiciem protestujących kobiet w Polsce? Jak z tymi starszymi historiami, takimi jak „żółte kamizelki” i Katalonia? Państwa znad Bałtyku reagują na każdy z tych przypadków… donośną ciszą.

Zresztą tylko kiedy chodzi o Rosję (i Białoruś) państwa nadbałtyckie uznają za sprawę honorową jak pierwsze na świecie wypowiadać się i piętnować.

Taka polityka nie pozostanie bez konsekwencji.

Zgodnie z nieubłaganą logiką procesu politycznego, kolejny krok w historii wokół Nawalnego należy do władz rosyjskich, dla których kwestią samozachowawczości jest dać twardą odpowiedź każdemu, kto próbuje prowokować polityczną eksplozję w Rosji.

Dotyczy to również krajów nadbałtyckich. Nieważne, o ile nędzny jest ich wkład, on tam jest. Oficjalne władze Litwy, Łotwy i Estonii otwarcie wspierają Nawalnego i jego zwolenników. Rosyjscy emigranci polityczni, sponsorowani przez Forum Wolnej Rosji w Wilnie, nawołują swoich „porzuconych” rodaków do buntu. Opozycyjne media, rozlokowane w krajach znad Bałtyku rozpędzają emocje tłumu, przedstawiając zdęcia sprzętu wojskowego pod Mińskiem jako kolumny wojskowe powołane do rozpędzenia protestów w Moskwie.

Litwa, Łotwa i Estonia od dawna zajmują miano krajów wrogich Rosji.

Teraz władze państw nadbałtyckich zabiegają o tytuł takiego samego wroga Kremla, jakim jest Nawalny.

I jak to jest dla nich charakterystyczne, w ogóle nie myślą, co się z nimi stanie, kiedy swój cel osiągną.

Ten artykuł jest dostępny w innych językach: