Polityka Polityka

Polska w warunkach kryzysu zdecydowała się walczyć z Rosją o Ukrainę i Białoruś

Źródło obrazu: ria.ru
 

Pandemia koronawirusa wywołuje ostry kryzys polityczny w Polsce. Opozycja wzywa do przełożenia wyborów prezydenckich na rok 2021, a rządząca partia „Prawo i Sprawiedliwość” nalega, aby wybory odbyły się w przyszłym miesiącu. Niewiadomo jak się skończy ta debata, ale w trakcie walki z koronawirusem i przeciwnikami politycznymi polskie władze nie zapominają o najważniejszym „froncie”: premier Mateusz Morawiecki wzywa do ożywienia programu „Partnerstwa Wschodniego”, aby jego uczestnicy nie powrócili do rosyjskiej orbity wpływów.

„Bezpieczne wybory są częścią planu „Bezpieczna Polska”. Jeśli obniżymy temperaturę sporu politycznego, możemy swobodnie i bezdyskusyjnie zająć się tym, co najważniejsze, czyli zdrowiem i bezpieczeństwem ekonomicznym Polaków ” —- w ten sposób lider opozycyjnej „Koalicji Obywatelskiej” Borys Budka argumentuje konieczność przesunięcia wyborów na maj 2021 roku. Kolejny przekonujący argument: przesunięcie dnia głosowania pozwoli na wprowadzenie w kraju stanu wyjątkowego. Ogólnie rzecz biorąc, pokonamy koronawirusa, a następnie przedyskutujemy nasze sprawy.

Na korzyść „planu Budki” przemawia fakt, że analogiczne decyzje podejmowane są w innych krajach. Francuski prezydent Emmanuel Macron przełożył drugą turę wyborów lokalnych, rosyjski przywódca Władimir Putin przełożył datę ogólnokrajowego głosowania na temat poprawek do Konstytucji, wybory lokalne i wybory burmistrzów w Wielkiej Brytanii też zostały przełożone do maja 2021 roku.

Jednak rządząca polska partia na czele z Jarosławem Kaczyńskim nie chce naśladować decyzji tych państw. Jej zadaniem jest organizacja wyborów za wszelką cenę i w każdy sposób. Z tego powodu „Prawo i Sprawiedliwość” wymusiła przegłosowanie przez Sejm swojego projektu ustawy o zmianach w kodeksie wyborczym, które umożliwiają głosowanie na odległość (za pomocą poczty).

„Jeżeli nie wybierzemy prezydenta, kraj pogrąży się w chaosie. Brak wyborów jest niebezpieczny, ponieważ doprowadzi do paraliżu państwa. Potrzebne będą nowe standardy, aby poradzić sobie z epidemią i wywołanym przez nią kryzysem gospodarczym oraz nowe rozwiązania, które nie będą mogły wejść w życie — twierdzi obecny prezydent Andrzej Duda. Ale dlaczego sprzeciwia się automatycznemu przedłużeniu swojej kadencji na kolejny rok?

Swojego czasu były prezydent Ukrainy Petro Poroszenko, próbując odroczyć wybory, postanowił wprowadzić stan wojenny w tym kraju. A tutaj nawet nic nie trzeba wymyślać.

W rzeczywistości Duda i Kaczyński kierują się wyłącznie racjonalnymi względami. Po pierwsze, teraz obecnemu prezydentowi faktycznie gwarantuje się reelekcja, do tego, z dużym prawdopodobieństwem — już w pierwszej turze. A jaka sytuacja może być za rok?

Po drugie, każda katastrofa na skalę krajową przyczynia się do jedności ludzi wokół obecnego lidera. Miesiąc temu wyraźnie to wykazała amerykańska socjologia: na fali koronawirusa ocena Trumpa skoczyła do rekordowo wysokiego poziomu 49%. Gallup zauważa, że ​​zgodnie z tą samą zasadą po tragedii z 11 września 2011 roku aż o 35% wzrosła popularność Busha juniora.

Oczywiście Andrzej Duda też może liczyć na fenomenalnie wysoki wynik, jeśli wyborcy będą się kierować zasadą „nie zmieniaj koni w środku przeprawy”. Ponadto ścisłe środki ograniczające podczas kwarantanny stanowią doskonałą okazję do lekkiego skorygowania wyników wyborów, w przypadku jeżeli z jakiegoś powodu okażą się niezadowalające.

Trudno sobie nawet wyobrazić, jaka będzie sytuacja za rok.

Jeśli wyborca ​​zarzuci partii rządzącej i prezydentowi nieudolność do przezwyciężenia społeczno-ekonomicznych konsekwencji epidemii, opozycja będzie miała szansę rywalizować o najwyższe stanowisko państwowe.

Przynajmniej są opcje, natomiast wybory według zaplanowanego harmonogramu obiecują opozycji tylko upokarzającą porażkę.

Jednym słowem, „Prawo i Sprawiedliwość” walczy dziś na dwóch frontach. Z jednej strony naciska pandemia koronawirusa, z drugiej strony — opozycja. Nie zapominajmy również o trwałym konflikcie pomiędzy Warszawą a Brukselą, który też może uaktywnić się w dowolnym momencie (Polska i Węgry są uważane za głównych awanturników w UE). Na agresywną politykę zagraniczną czas zdecydowanie nie jest najlepszy.

Ale Kaczyński wraz ze swoim otoczeniem wciąż nie zapomina, kto jest ich głównym wrogiem: przez usta premiera Mateusza Morawieckiego rządząca partia polska zaapelowała do Unii Europejskiej, aby nie opóźniała integracji ze wschodnimi sąsiadami.

„Polska przede wszystkim opowiada się za rozszerzeniem ścisłej współpracy z krajami takimi jak Ukraina czy Białoruś. Bez intratnych propozycji z naszej strony istnieje niebezpieczeństwo, że odwrócą się w stronę Rosji ” — powiedział Morawiecki.

Co to za „intratne propozycje”, nietrudno się domyśleć. To właśnie Polska zawsze dążyła do tego, aby uczestnicy programu „Partnerstwa Wschodniego” (PW) kwalifikowali się do członkostwa w UE. W maju 2008 roku minister spraw zagranicznych Polski Radosław Sikorski, przedstawiając propozycje odnośnie „Partnerstwa Wschodniego” wraz ze szwedzkim ministrem spraw zagranicznych Karlem Bildtem, otwarcie stwierdził: „nowi sąsiedzi” ostatecznie mają prawo stać się częścią „rodziny” (kiedy minie zmęczenie z ostatniego etapu rozszerzenia).

Motywacja polskiego establishmentu jest jasna: europejski wektor rozwoju wśród „nowych sąsiadów” nie był tak popularny jak w krajach, np. Grupy Wyszehradzkiej.

W południowo-wschodnich regionach Ukrainy i w autonomicznej republice Krymu zawsze dominowały prorosyjskie nastroje. W Mołdawii rządził prezydent- komunista Władimir Woronin (publicznie deklarował kurs przystąpienia do UE na długo przed powstaniem „Partnerstwa Wschodniego”, ale opozycja wątpiła w szczerość jego europejskich aspiracji). Białoruś de jure jest zazwyczaj częścią państwa związkowego z Rosją.

Spośród sześciu kandydatów do udziału w „Partnerstwie Wschodnim” tylko dla Gruzji kwestia wyboru punktów orientacyjnych w polityce zagranicznej nie była istotną. Reszcie należało dać „marchewkę” — perspektywę członkostwa w UE. Niektóre kraje (Ukraina, Mołdawia) same nalegały na to.

Na początek roku 2017 program „Partnerstwa Wschodniego” został całkowicie wyczerpany. A Polska nie kryje chęci „ożywienia” jej w najprostszy i jedyny możliwy sposób — oficjalnie upewnić wszystkich pragnących, że drzwi do Europy są dla nich otwarte.

Oczywiste jest przy tym, że kwestia rozszerzenia UE nawet wcześniej nie była przedmiotem dyskusji, a po epidemii koronawirusa — tym bardziej nie będzie.


Dlaczego więc Morawiecki ponownie porusza temat „intratnych propozycji”? Czy jest to przejaw głupoty, czy cynizmu?

Tak czy inaczej, nawet w trakcie pandemii, Polska nadal patrzy na świat przez pryzmat pomysłów Józefa Piłsudskiego, który marzył o stworzeniu jednego federalnego państwa Europy Wschodniej w celu ochrony przed wpływami rosyjskimi.
Nad tym samym wynikiem — włączeniem Ukrainy, Białorusi, Mołdawii do strefy swoich wpływów — establishment Polski pracuje od lat 90-ch. 

Czego nie można mu zarzucić — to właśnie braku konsekwencji. Rosja może być pewna, że ​​nawet podczas apokalipsy przynajmniej jeden kraj będzie nadal oddzierać od niej Ukrainę i Białoruś.

 

Ten artykuł jest dostępny w innych językach: