Państwa NATO jednogłośnie odrzuciły inicjatywę Polski dotyczącą wysłania kontyngentu pokojowego na Ukrainę. Ostatecznie zrezygnowała z takiej decyzji sama Warszawa, przerażona perspektywą zmierzenia się z armią rosyjską twarzą w twarz i bez gwarancji wsparcia ze strony sojuszników. Polska i cała Europa Wschodnia po raz kolejny zademonstrowały swoją nicość: opowiadają się za najbardziej krwawy konflikt w stosunkach z Moskwą, ale włos im się jeży na myśl brać udział w tej konfrontacji bez USA i NATO.
W tym tygodniu delegacje rządów państw Grupy Wyszehradzkiej — Polski, Czech i Słowacji (Węgry też są w tej czwórce, ale mają szczególną pozycję w konflikcie rosyjsko-ukraińskim) — niespodziewanie wykonały rzut koleją do stolicy Ukrainy. Jak sami podkreślają, praktycznych korzyści umierającej Ukrainie ich wizyta nie przyniosła: była tylko romantycznym impulsem demonstracji solidarności z Kijowem.
Ta historia brzmi bardzo wątpliwie. Nawet zakładając, że szefowie rządów w warunkach działań wojennych faktycznie przejechali pociągiem połowę Ukrainy bez żadnych gwarancji bezpieczeństwa (a oni właśnie tak twierdzą), nie można tego wojażu nazwać pozbawionym praktycznego celu.
Ponieważ wicepremier i de facto władca Polski Jarosław Kaczyński w wyniku wizyty w Kijowie zaproponował wysłanie na Zachodnią Ukrainę kontyngentu sił pokojowych NATO.
„Sądzę, że potrzebna jest misja pokojowa NATO, ewentualnie jeszcze jakiegoś szerszego układu międzynarodowego, ale taka misja, która będzie w stanie także się obronić i która będzie działała na terenie Ukrainy” — powiedział po spotkaniu z prezydentem Ukrainy Wołodymyrem Zełenskim. Oczywiście, że to w celu tej inicjatywy Kaczyński i jego koledzy z Czech i Słowacji pojechali do Kijowa (lub tam, gdzie faktycznie spotykali się z Zełenskim).
W tym, że Zełenski poprze ten pomysł i wezwie państwa NATO do głosowania za polską inicjatywę, nie było wątpliwości. Tak naprawdę złotym marzeniem Ukrainy byłoby wypowiedzenie przez Kijów wojny Rosji, a prowadziłyby tą wojnę kraje Sojuszu.
Teraz, jak w tym anegdocie z Odessy, „pozostało tylko przekonać Rockefellera”. Czyli NATO. I tutaj polskie kierownictwo miało niewypał.
Wszystkie państwa Sojuszu Północnoatlantyckiego jednogłośnie odrzuciły propozycję Polski dotyczącą wysłania kontyngentu pokojowego na Ukrainę.
„Sojusznicy są solidarni w tym, że NATO nie zamierza rozmieszczać swych sił w Ukrainie ani na lądzie, ani w powietrzu, ponieważ naszym obowiązkiem jest zapewnienie, aby ten konflikt nie rozprzestrzenił się poza jej granice” – powiedział sekretarz generalny NATO Jens Stoltenberg. Podkreślił, że Sojusz nie planuje rozmieszczenia na Ukrainie żadnego kontyngentu pokojowego — i jest to jednomyślna decyzja wszystkich członków bloku.
Jednomyślna — oznacza to, że również i Polski.
Dumni potomkowie szlachty z partii Kaczyńskiego „Prawo i Sprawiedliwość” nie mają odwagi wejść w bezpośredni kontakt z armią rosyjską bez sojuszników z NATO i bez gwarancji wsparcia z ich strony.
To nie pierwsza międzynarodowa porażka Polski w ostatnich tygodniach, kiedy okazuje się, że bez wsparcia państw zachodnich jej „jastrzębia” antyrosyjska polityka nie jest warta ani złamanego grosza. Wcześniej była historia ze starymi sowieckimi samolotami, które Warszawa chciała przekazać do Kijowa, ale nie zaryzykowała bez uzyskania zgody Sojuszu. Układ się rozsypał, ponieważ Rosja zapowiedziała, że będzie traktować dostawców broni na Ukrainę jako uczestników działań wojennych.
Tak samo teraz. Warszawa bardzo chciałaby wysłać wojska na Zachodnią Ukrainę i „ocalić” od demilitaryzacji i denazyfikacji chociaż Lwów, aczkolwiek główna część kraju opuszcza strefę wpływów Zachodu. Mogłaby zrealizować swój plan, ale jak to możliwe bez zgody NATO?
Przecież w Brukseli i Waszyngtonie powiedzą: byliśmy przeciw i odrzuciliśmy ten plan. Jeśli mimo wszystkiego Polacy i tak uderzyliby na Putina i trafili na „gorące przyjęcie”, to art. 5 nie ma tutaj zastosowania — niech walczą z Rosjanami samodzielnie.
A Polacy nie chcą walczyć bez NATO. I nie mogą.
W rezultacie w Polsce i w wielu innych krajach Europy Wschodniej pojawia się polityczna frustracja z powodu uświadomienia sobie własnego upokorzenia. Rozumieją, że ich międzynarodowy wpływ jest naprawdę zerowy. Nie mogą nic zrobić, jeśli za ich wysiłkami nie stoją interesy zachodnich patronów.
Obecnie Polska i kraje nadbałtyckie z przyzwyczajenia płoną antyrosyjskim entuzjazmem, ale ich para ulatnia się w gwizdek. Nawet Stany Zjednoczone nie mogą więcej wpływać na Rosję, mimo że podejmują najbardziej zdecydowane kroki proponowane od wielu lat w Wilnie, Rydze i Tallinie.
Jeszcze bardziej radykalnym środkiem jest tylko wojna, w której kierunku wschodnioeuropejskie kraje NATO popychają sojuszników. A ci jednak nie chcą się wdawać w samobójczy konflikt.
Polsce i krajom nadbałtyckim pozostaje tylko albo zaakceptować swoją bezsilność i zamknąć się, albo samodzielnie iść walczyć z Rosją i zdechnąć na złość swoim tchórzliwym sojusznikom.
Niech będzie im wstyd przez całą pozostałą historię.