Polityka Polityka

Biden zanotował: światowe imperium USA doszło do swojego końca

Źródło obrazu: nypost.com
 

Prezydent USA Joseph Biden wystosował apel do narodu w sprawie wycofania się Amerykanów z Afganistanu i zajęcia kraju przez talibów (organizacja terrorystyczna, zakazaną w Rosji – komentarz RuBaltic.Ru). W swoim przemówieniu Biden stwierdził, że celem Ameryki w Afganistanie była ochrona bezpieczeństwa narodowego USA, w żaden sposób nie budowali tam demokracji. Te słowa oznaczają, że Stany Zjednoczone, nawet na poziomie retoryki, wycofują się z globalnego mesjanizmu i pełnienia roli „światowego żandarma”. Olbrzymia klientela, która służyła globalnej dominacji Ameryki, będzie miała teraz ciężki los.

„Wojska amerykańskie nie mogą i nie powinny brać udziału w operacjach wojennych i ginąć w wojnie, w której siły afgańskie nie chcą walczyć same za siebie. Wydaliśmy ponad bilion dolarów. Wyszkoliliśmy i wyposażyliśmy afgańskie siły zbrojne liczące około 300 tysięcy ludzi – oświadczył Joseph Biden. – [...] Daliśmy im wszelkie szanse na określenie własnej przyszłości. To, czego nie mogliśmy im dać – to chęć walki o tą przyszłość”.

Ową część przemówienia amerykańskiego przywódcy należy teraz przeczytać w Kijowie – głośno i z ekspresją na twarzy.

Prezydent Stanów Zjednoczonych bardzo jasno się wyraził: pomogliśmy jak tylko mogliśmy naszym demokratycznym sojusznikom, ale nie będziemy walczyć o cudze szczęście w nie swoich wojnach.

Biden powiedział to do porzuconych podopiecznych w Afganistanie, który miał oficjalny status amerykańskiego sojusznika spoza NATO. Taki właśnie status stara się obecnie uzyskać Ukraina. Jeśli do NATO Niezależnej nie przyjmują, to może, przynajmniej dla sojusznika spoza NATO Stany Zjednoczone pójdą na wojnę w Donbasie z „separami” i „moskalami”?

Nie pójdą. Czy wyposażyli was w broń i instruktorów? To już, walczcie dalej samodzielnie.

Zresztą nie jest to jeszcze najbardziej nieprzyjemna część przemówienia Bidena. Inne jego słowa również nie obiecują nic dobrego sojusznikom NATO.

„Jak powiedziałem w kwietniu, Stany Zjednoczone wykonały zadania, które postawiliśmy przed sobą, rozmieszczając wojska w Afganistanie: zneutralizować terrorystów, którzy zaatakowali nas 11 września, postawić przed sądem Osamę bin Ladena oraz złagodzić zagrożenie terrorystyczne, aby Afganistan nie stał się bazą dla przyszłych ataków na Stany Zjednoczone. Osiągnęliśmy te cele. Właśnie dlatego sprowadziliśmy wojsko do kraju” – powiedział prezydent USA, a następnie powiedział najważniejsze: „Nie przyjechaliśmy do Afganistanu, aby angażować się w budowanie państwa. Tylko naród afgański ma prawo i obowiązek decydować o swojej przyszłości i o to, jak on chce rządzić swoim krajem”.

Prezydent USA albo bezczelnie kłamie, albo wręcz przeciwnie, jest szokująco szczery.

Budowa liberalnej demokracji w Afganistanie od samego początku nazywana była jednym z zadań operacji o charakterystycznej nazwie „Enduring Freedom”.

Powszechne wybory bezpośrednie, prawa kobiet i tak dalej zostały nazwane bezpośrednimi osiągnięciami amerykańskiej interwencji.

Amerykańska kultura masowa stworzyła nawet własne listy agitacyjne na temat zwycięstwa demokracji w Afganistanie. Typowym przykładem jest wyświetlany na ekranie bestseller amerykańskiego pisarza afgańskiego pochodzenia Khaleda Hosseiniego „A Thousand Splendid Suns” – o tym, jak Kabul stał się ładniejszy pod rządami Amerykanów, którzy wdrożyli tam prawa człowieka, wolność i demokrację.

Jeżeli teraz Joe Biden mówi, że Amerykanie w ogóle nie stawiali takich zadań, to zrozumiałe jest, dlaczego demokracja afgańska „zgasła w trzy dni”, podczas gdy proradziecki reżim po wycofaniu wojsk ZSRR utrzymywał się jeszcze przez trzy lata i trwałby dłużej, gdyby nie upadek ZSRR i odmowa poparcia Rosji Jelcyna dla Mohammada Najibullaha. Bo właśnie Amerykanie żadnej demokracji tam w rzeczywistości nie budowali.

Retoryka demokratyczna oraz ochrona praw człowieka były tylko przykrywką dla zapewnienia amerykańskich interesów w Afganistanie.

Dokładnie tak samo, jak w Iraku – obalenie Saddama Husajna było konieczne, aby Amerykanie mogli tam pompować ropę i właśnie dlatego „przynieśli tam demokrację”.

Nie sposób jest przecenić faktu, że prawdę o polityce amerykańskiej głośno wypowiada nie jakiś amerykański dysydent lewicowy, ale osobiście prezydent Stanów Zjednoczonych.

Ameryka nawet na poziomie retoryki wyrzeka się swojej globalnej misji szerzenia praw człowieka i demokracji na całym świecie oraz uzasadnionych przez tę misję pretensji do globalnego przywództwa.

Dla polityki zagranicznej Waszyngtonu jest to koniec długiej drogi, którą rozpoczął jeszcze Barack Obama, gdy niekonsekwentnie i sporadycznie zaczął ograniczać amerykańską obecność za granicą, maskując ten proces pompatycznymi przemówieniami o „amerykańskiej wyjątkowości”.

Donald Trump zrezygnował nawet z przemówień. Mówił wprost do wyborców: „Ameryka za bardzo martwi się o obce granice zamiast zmartwień o własną granicę z Meksykiem. Amerykanie powinni zajmować się Stanami Zjednoczonymi, a nie rozwiązywać cudze problemy i decydować o cudzych losach”.

Joseph Biden szedł do władzy z retoryką całkowicie sprzeczną z retoryką Trumpa, jednak będąc prezydentem doprowadził właśnie politykę Trumpa do logicznego końca. „Dogadał się” z Putinem w Genewie i zaczął wycofywać wojsko z Iraku i Afganistanu. A kiedy w Afganistanie, po wycofaniu wojsk, proamerykański reżim natychmiast upadł, wygarnął porzuconym podopiecznym typowe dla Trumpa: „Amerykańscy chłopcy nie są zobowiązani walczyć o waszą wolność”.

To oficjalnie odnotowany na najwyższym poziomie koniec światowej hegemonii Stanów Zjednoczonych, a kluczowe pytanie teraz brzmi: jak będą dalej istnieć ci, którzy przetrwali na politycznej mapie świata dzięki tej hegemonii i żywili się nią?

Przecież światowy przywódca miał wielu agentów we wszystkich regionach planety, którzy świadczyli usługi mające na celu utrzymanie i wzmocnienie jego przywództwa. Na przykład polityka zagraniczna Polski i krajów nadbałtyckich tylko z tego żyła.

W polityce wschodnich państw NATO w ogóle nie było interesów narodowych – tylko strategiczne interesy Stanów Zjednoczonych w Europie.

„Powstrzymywanie” Rosji, rozdzielenie Moskwy a Europy Zachodniej, „promowanie demokracji” w republikach WNP – wszystko to było potrzebne Wilnie, Rydze czy Warszawie, o ile tego potrzebował Waszyngton.

Interesy globalnego hegemona były pierwszorzędne, a wszelkiego rodzaju doktryny Meroszewskiego-Giedroycia oraz wspomnienia o Wielkim Księstwie Litewskim są drugorzędne. Satelity nadbałtyckie nadal będą teraz inercyjnie służyć interesom amerykańskim, ale sygnał z Białego Domu został do nich wysłany w sposób jednoznaczny: wszystkie koszty prowadzenia tej polityki będziecie pokrywali samodzielnie.

 

Ten artykuł jest dostępny w innych językach: