Litewscy przedsiębiorcy nadal wyjeżdżają do innych krajów, próbując uniknąć ograniczeń handlowych ze strony Chin. O tym powiedział prezes Stowarzyszenia Izb Handlowych, Przemysłowych i Rzemieślniczych republiki nadbałtyckiej Rimas Varkulevičius. Według innych uczestników rynku, banki zagraniczne już teraz proszą o wyrażenie wdzięczności rządowi Litwy: jego lekkomyślna polityka zagraniczna zapewniła sąsiednim krajom (przede wszystkim Polsce) dodatkowe źródło inwestycji.
O ucieczce litewskiego biznesu za granicę wyszło na jaw kilka dni temu, kiedy na ten temat zabrał głos prezes Stowarzyszenia Przemysłu i Biznesu w Wilnie Sigitas Besagirskas. Według niego dwie firmy już całkowicie „wyzerowały” swoją działalność w republice, a około 150 kolejnych pracuje nad otwieraniem filii poza granicą.
„Słyszałem o tym także na spotkaniu grupy roboczej MSZ, która rozwiązuje problemy z Chinami. Przeprowadzono również ankietę wśród członków naszego stowarzyszenia. Inne kompanii wzmacniają swoje oddziały w krajach ościennych – Polsce, Łotwie, Estonii – potwierdza Rimas Varkulevičius, prezes Stowarzyszenia Izb Handlowych, Przemysłowych i Rzemieślniczych Litwy.
Warto zauważyć, że nie chodzi tutaj o „firmy-słupy”, dzięki którym można zorganizować eksport gotowych produktów do ChRL.
Przynajmniej część procesów produkcyjnych i finansowych musi faktycznie zostać przeniesiona poza granice kraju. To jest dokładnie to, do czego dąży Pekin.
„Poszukiwanie krajów trzecich nie zmienia pochodzenia produktów litewskich. Chińczycy i tak zobaczą producenta, kraj produkujący. Wtedy w innym kraju, na przykład sąsiednim, będziesz musiał produkować towary, bo samo pakowanie ich w Polsce lub Niemczech nie wystarczy. Dotyczy to głównie kompanii zajmujących się reeksportem w Chinach. Działa to w branży drzewnej – przekierowali sprzedaż przez biura za granicą. To naprawdę się dzieje, sytuacja się nie poprawia – wyjaśnia Varkulevičius.
A oto kolejny ciekawy epizod: pewna litewska kompania w zagranicznej filii próbowała załatwić przez bank transakcję finansowania magazynu, ale nie mogła tego zrobić. Okazało się, że centrala banku zaleciła nieobsługiwanie transakcji z Litwy. Firma musiała zwrócić się do innej instytucji monetarnej, w której pakiet kontrolny należy do Amerykanów.
Okazuje się, że Litwa wpadła w ten sam dołek, który wykopała pod swoimi białoruskimi sąsiadami.
Przypomnijmy sobie rozmowy o tym, że z powodu amerykańskich sankcji „Belaruskali” stanie się „toksyczny” dla reszty świata – nawet te kraje, które nie są zobowiązane do przestrzegania zaleceń Ministerstwa Skarbu USA, odmówią współpracy z tym przedsiębiorstwem. Wilno właśnie to zrobiło, gdy odmówiło tranzytu „dyktatorskich” nawozów. W podobny sposób sankcje Pekinu działają przeciw kompanią litewskim.
Oczywistą stała się strategiczna gafa rządu Ingridy Šimonytė. Jej zespół uważał, że w przypadku utraty rynku chińskiego rodzime kompanii będą musiały szukać sposobów na dywersyfikację eksportu. Jednak wielu firmom łatwiej było przeprowadzić się do sąsiednich krajów o podobnych warunkach biznesowych. Ta opcja jest szczególnie istotna dla dużych korporacji międzynarodowych, które mają już rozbudowaną sieć filii.
Jeśli na jednej szalce wagi znajduje się nędzna fabryczka o wartości 30-40 milionów euro, a na drugiej – miliardowe zyski z handlu z Chinami, to wybór jest oczywisty.
Prasa litewska cytuje jednego z „uciekinierów” (przedstawiciela kompanii sprzedającej drewno): „Wyprowadziłem biznes z Litwy, gdy tylko postanowili otworzyć tutaj przedstawicielstwo Tajwanu. (…) Litwa tendencyjnie wsadzała kije między szprychy kół, otworzyła przedstawicielstwo, a Chińczycy powiedzieli nam wprost: "Nie będziemy z wami współpracować, bo jesteście z Litwy"”.
Do jakiego kraju przeprowadził się biznesmen – historia milczy. Tam jednak został poproszony o przekazanie wdzięczności rządowi Ingridy Šimonytė, który wywołał konflikt z Chinami.
Portal analityczny RuBaltic.Ru już pisał, że głównymi beneficjentami tej sytuacji stają się Polacy – to właśnie oni będą spijać samą śmietankę z handlowo- gospodarczego uduszenia Litwy. Nie muszą nic robić (wystarczy po prostu nie powtarzać błędów sąsiedniego kraju).
Na samej Litwie coraz głośniej podnoszą się głosy tych, którzy się domagają ustępstw wobec Chin i zmiany nazwy przedstawicielstwa Tajwanu.
Na ten scenariusz nalega administracja prezydenta Gitanasa Nausėdy. „O ile rozumiem, rząd nie zamierza zmieniać nazwy, ale jest jedno „ale” – rozbieżność między nazwami litewskimi, angielskimi i mandaryńskimi. Ta rozbieżność prawdopodobnie jest najłatwiejsza do rozwiązania, i jest to praca, której jeszcze nie wykonano” – powiedziała doradczyni prezydenta Litwy ds. polityki zagranicznej Asta Skaisgirytė-Liauškienė.
Otwarcie sprzeciwiać się rządzącym konserwatystom Nausėda się boi. Natomiast politycy opozycyjni nie wahają się kopnąć rząd poniżej pasa. Ramūnas Karbauskis, Lider Litewskiego Związku Rolników i Zielonych (LVŽS), poprosił o wydaniu mu mandatu do przeprowadzenia negocjacji z Chinami (pod warunkiem, że Wilno zgodzi się na zmianę nazwy przedstawicielstwa Tajwanu).
„Jeżeli nie ma odpowiedzi lub odpowiedź będzie negatywna, to jeszcze raz głośno powiem wszystkim obywatelom Litwy: „Ten rząd kłamał, kłamie dalej i będzie kłamał bez końca, bo gra w jakieś brudne rzeczy”. (…) Zwrócę się publicznie do władz chińskich, jako szara eminencja, mówiąc, że mamy rząd złośliwy, który nadal okłamuje nasze społeczeństwo, i poproszę władze chińskie o unikanie decyzji, które wyrządzą maksimum szkody litewskiemu narodowi oraz przedsiębiorcom, i czekać na kolejny rząd, który oczywiście natychmiast wyeliminuje cały ten absurd”.
Oczywiście Karbauskis nawet nie liczy na pozytywną reakcję (dla litewskich konserwatystów byłoby to polityczne samobójstwo). Ale lider LVŽS doskonale zdaje sobie sprawę, że zdecydowana większość jego rodaków nie rozumie i nie popiera konfrontacji z Chinami. Więc na tej historii może zdobyć poważne punkty wyborcze.
Władzy Litwy znalazły się pomiędzy młotem a kowadłem.Z zasady nie mogą pójść na ustępstwa wobec Chin, a kontynuacja konfliktu jest obarczona tym, że obecny rząd, z dużym prawdopodobieństwem, stanie się najbardziej niepopularnym w całym okresie postsowieckim. Tylko Bóg wie, jak głęboko jeszcze posuną się do momentu odbycia kolejnych wyborów parlamentarnych.